Tagi:                                    

Strijd voor Europa

Niderlandzki tytuł tego felietonu w polskim tłumaczeniu oznacza "Walka o Europę". Ale nie jest to hasełko wyborcze europejskich federalistów. To tytuł książki pewnego Holendra, który na spokojnym oceanie skorumpowanej eurobiurokracji wywołał sztorm. Sztorm na tyle silny, że - po raz pierwszy i jedyny dotąd - zmiótł on statek Komisji Europejskiej, zmuszając ją do podania się do dymisji.

Mój znajomy, dziś eurodeputowany, holenderski księgowy Paul van Buitenen był przez kilka lat urzędnikiem w Komisji Europejskiej, pracował kolejno w kilku tzw. Dyrekcjach Generalnych. Wykrył kolosalne nadużycia, kumoterstwo, nepotyzm, defraudacje - i zobaczył eurozmowę milczenia. Widział, jak w Unii "ręka rękę myje". Widział strach ludzi, którzy dostrzegali przekręty, ale bali się reagować, by nie stracić dobrze płatnej posady. Pisał o tym notatki, zbierał informacje, wreszcie - zdesperowany - poinformował o wszystkim Parlament Europejski. I to był przełom. Mimo oporu socjalistów, broniących jak lwy, lewicowej wówczas w swej większości Komisji Europejskiej, eurodeputowani pokazali wilczy pazur doprowadzając w ciągu zaledwie 4 miesięcy (!) do dymisji całą Komisję Europejską. Nie tylko dwóch najbardziej krytykowanych komisarzy: francuską socjalistkę, byłą premier Cresson (za nepotyzm - zatrudniała za prawie 7000 euro miesięcznie własnego kochanka-dentystę… jako konsultanta naukowego ds. AIDS, oraz zlecanie projektów zaprzyjaźnionym firmom francuskim i belgijskim), a także hiszpańskiego socjalistę Marina (za niegospodarność), ale całą, in corpore, Komisję Europejską z jej nieporadnym, pozbawionym jakiejkolwiek charyzmy przewodniczącym Santerem z Luksemburga.

Dymisja miała miejsce w marcu 1999 roku, a van Buitenen uruchomił Parlament Europejski w listopadzie 1998. Wraz z Komisją odszedł również patologicznie nieznoszący Polski rodak Paula van Buitenena - Holender Hans van den Broek. Był odpowiedzialny za programy pomocowe dla Europy Środkowo-Wschodniej i to on właśnie zdecydował o bezprecedensowych, skandalicznych decyzjach: zabraniu Polsce i Węgrom przyznanych wcześniej kwot, skądinąd tej samej wysokości: 34 milionów ECU. Pamiętam to dobrze - byłem wówczas ministrem ds. europejskich i posypały się na mnie za to gromy. Po roku holenderski komisarz wyleciał z całą Komisją, a pół roku później Trybunał Obrachunkowy w Luksemburgu, czyli europejski NIK udowodnił van den Broekowi olbrzymią niegospodarność, straty finansowe oraz bardzo kontrowersyjne decyzje odnoszące się do naszego regionu Europy. Dziennikarze pisali wówczas w Brukseli, że Holender powinien wręcz przeprosić polski rząd (a więc i mnie). Dziś pies z kulawą nogą nie pamięta o aroganckim komisarzu z Holandii, ale tamta afera jest nauczką, ażeby nie patrzeć na Unię jak na święty obrazek - tam też nierzadko dochodzi do przekrętów.

Czemu o tym dziś piszę? Właśnie dopiero co w Strasburgu wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, Estończyk Sim Kallas, odpowiadał na moje pytania odnośnie bieżącej korupcji w strukturach europejskich i czy wzrosła ona w ostatnich latach. Estończyk mówił, że skala problemu jest mała, ostatnio prowadzono jedynie sześć dochodzeń i że w zasadzie wszystko jest OK. Albo jest tak, jak mówi - albo kolejna bomba tyka…

Artykuł Ryszarda Czarneckiego opublikowany w ostatnim wydaniu "Gazety Polskiej" (5 listopada 2008, s.5).


Dodaj Komentarz