Tagi:                                    

Staniemy się mało znaczącym półwyspem na końcu Euroazji

Kryzys już mamy, bo zdaniem Ministerstwa Gospodarki w pierwszym kwartale br. produkcja przemysłowa ma spaść o ponad 10 proc., a bezrobocie rośnie (w ciągu miesiąca wzrosło z 10,5 proc. do 10,9 proc.). Tymczasem Sejm zamiast obniżać podatki, bawi się w kolejne szkodliwe regulacje w ramach dostosowywania prawa do unijnych dyrektyw.

Najpierw posłowie przegłosowali ustawę o bateriach i akumulatorach, która zakłada zmniejszenie ilości niebezpiecznych substancji w tych wyrobach, ich właściwe zbieranie i recykling. Nowa ustawa kosztami obciąża, oczywiście, przedsiębiorców, bo kogóż by innego! To na barkach biznesmenów utrzymywany jest ten cały bałagan i przecież tylko ich można jeszcze docisnąć. Dzięki temu możemy się spodziewać jeszcze większego wzrostu bezrobocia. Ale mają być też ułatwienia dla przedsiębiorstw. Według projektu nowego wniosku o wpis do ewidencji działalności gospodarczej formularzy będzie pięć razy mniej, a firmę będzie można założyć – co prawda, dopiero za jakiś czas, ale jednak - także przez Internet.

Ale nie tylko przedsiębiorcy dostaną w kość od tzw. Unii Europejskiej za pośrednictwem naszych legislatorów. By sprostać unijnym wymogom w zakresie norm ochrony środowiska, na inwestycje Polska musi wydać kilkadziesiąt… miliardów (tak, tak, miliardów!) złotych. Za te pieniądze, które będą pochodziły z naszych kieszeni – z podwyżek cen wody (szacuje się, że w ciągu kilku lat ceny za wodę i odprowadzanie ścieków mogą w Polsce wzrosnąć nawet o 60 proc.) - do końca 2015 roku w każdej miejscowości powyżej 2 tys. mieszkańców muszą powstać oczyszczalnie ścieków i kanalizacje. Konieczne będzie wybudowanie i zmodernizowanie aż 25 tys. km sieci kanalizacyjnych, a także wybudowanie lub zmodernizowanie około 950 oczyszczalni ścieków. Ponadto do końca 2013 roku ma zostać wybudowanych dziewięć spalarni odpadów. Jeśli nie zdążymy, to wisi nad nami miecz Damoklesa w postaci unijnych kar za zanieczyszczanie środowiska.

Tymczasem w dobie światowego kryzysu gospodarczego stała się rzecz niewiarygodna. Wszyscy mianowicie krzyczą, że należy sprzeciwiać się protekcjonizmowi w handlu międzynarodowym. I tzw. Unia Europejska (1 marca na szczycie w Brukseli przywódcy 27 państw zgodzili się, by UE przestała dryfować w stronę protekcjonizmu i podziału w obliczu zwiększającego się kryzysu), i Chiny (jak 10 marca powiedział Chen Deming, minister handlu Chin, kraj ten stanowczo sprzeciwia się praktykom protekcjonistycznym w handlu i zapewnił, że nie zwróci się ku żadnym z nich), i Brazylia (Luiz Inacio Lula da Silva, prezydent Brazylii, namawia przywódców najsilniejszych gospodarczo państw świata, aby odstąpili od protekcjonizmu, gdyż zamieni on obecny kryzys w kompletny chaos).

Inni z kolei w obliczu kryzysu słusznie obniżają podatki, np. Indie, Hongkong czy Turcja. Czyżby ci wszyscy światowi przywódcy wreszcie zrozumieli, że kryzys nie został spowodowany przez kapitalizm? Chyba nie, bo tworzą kolejne pakiety stymulacyjne, zwiększają interwencjonizm państwowy i wydatki publiczne (Korea Południowa wyda 20 mld USD na inwestycje w lokalne rynki, nowy japoński pakiet stymulacyjny jest warty ponad 200 mld USD, a swój plan antykryzysowy będzie miał nawet Izrael) kosztem inflacji (dodruk funta przez Bank of England) i przyszłych pokoleń (zwiększanie deficytów i zaciąganie jeszcze większych długów). Niestety pecha mają Amerykanie, bo prezydent Barack Obama ma ciągoty protekcjonistyczne w swoich pakietach stymulacyjnych i podnosi podatki. Zresztą nie tylko on. Demokraci chcą podwyżek podatków dla najbogatszych Nowojorczyków, w Kalifornii gubernator Arnold Schwarzenegger proponuje „podatki tymczasowe”, a w stanie Massachusetts już o 25-centów wzrosły podatki paliwowe.

Nie lepiej mają Niemcy. Kanclerz Angela Merkel sprzeciwia się wszelkim pomysłom zmniejszenia fiskalizmu. A i tak – jak zwykle - najcelniej sytuację ocenia Wacław Klaus, prezydent Czech, który nie zgadza się na leczenie gospodarki pompowaniem pieniędzy, a w zamian radzi uwolnienie jej od ograniczeń biurokratycznych, szkodliwych standardów, rozrośniętego państwa socjalnego, wysokich podatków i składek, sztywnego prawa pracy oraz - last but not least - ambicji działaczy ekologicznych. Klaus opowiedział się także przeciwko nacjonalizacji banków. Podobnie uważa prof. Ken Schoolland, wykładowca Hawajskiego Uniwersytetu Pacyficznego, który twierdzi, że „polityka rządowa chcąca ratować tych, którzy byli swego czasu najbardziej nieodpowiedzialni, tylko przedłuży kryzys”.

Niestety nie wszyscy przywódcy z naszej części Europy tak trzeźwo, jak prezydent Klaus, oceniają sytuację. Bardzo dobrze, że premier Donald Tusk nie poparł na unijnym szczycie Ferenca Gyurcsány'ego, węgierskiego premiera, który proponował, by Europa Środkowo-Wschodnia otrzymała pomoc w wysokości do 190 mld euro. Wątpliwe jest, by nasz premier zrozumiał, że każda dotacja jest szkodliwa, bo zlikwidowałby Ministerstwo Rozwoju Regionalnego i zakazał żebrania o dotacje unijne. Ale to i tak postęp, choć daleko mu do niektórych amerykańskich gubernatorów, którzy całkowicie odrzucili dotacje rządu federalnego.

Mark Sanford, republikański gubernator Karoliny Południowej, był pierwszym, który odrzucił federalną pomoc finansową w wysokości 700 mln USD ofiarowaną przez Kongres dla jego stanu. Kolejny to Rick Perry, gubernator stanu Teksas, który pogardził również niebagatelną kwotą 556 mln USD z kasy federalnej na pobudzenie gospodarki i walkę z bezrobociem, gdyż pomoc ta - jego zdaniem - nazbyt uzależniłaby jego stan od rządu w Waszyngtonie. Obu gubernatorów poparli republikańscy politycy, a także środowiska biznesowe. Także republikański senator John McCain, kandydat na urząd prezydenta w ostatnich wyborach, stwierdził, że najlepszym rozwiązaniem na kryzys i receptą na długoterminową, nie zaś doraźną, poprawę amerykańskiego rynku samochodowego byłoby ogłoszenie bankructwa przez General Motors, a nie dotowanie go. Czy w Polsce znalazłby się podobnie odważny polityk i powiedział, że należy skończyć z dotacjami? Tymczasem w wyniku załamania się finansów publicznych Luis Fortuňo, gubernator Portoryko, ujawnił plany zwolnienia około 30 tys. pracowników sektora publicznego, co oznacza poważane cięcia tamtejszej biurokracji na poziomie 14 proc. Także rząd Australii Zachodniej będzie dążył do zwolnienia 500 pracowników służby publicznej do połowy 2010 roku. Jak widać kryzys ma ozdrowieńcze skutki w wielu kwestiach. Szkoda, że nie zanosi się na redukcję biurokracji w eurosojuzie.

Nie zważając na kryzys, Azja integruje się i rośnie w siłę. Obok Chin i Indii powstaje kolejny wielki gracz na światowym rynku. Do 2015 roku Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej planuje utworzyć wspólny rynek. Pod koniec lutego br. podczas szczytu ASEAN w Tajlandii podpisano też umowę o wolnym handlu z Australią i Nową Zelandią. Mało tego, już w 2012 roku kraje ASEAN, Korea Południowa oraz Chiny mają utworzyć wielką strefę wolnego handlu. Niestety patrząc na to, co robi tzw. Unia Europejska, coraz bardziej realna staje się wizja jednego z przywódców Chin, który o Europie mówił jak o małym półwyspie na końcu Euroazji.

Mianowicie Brytyjczycy Matthew Elliott i David Craig we właśnie wydanej książce "Wielkie europejskie zdzierstwo. W jaki sposób skorumpowana, marnotrawna Unia Europejska przejmuje kontrolę nad naszym życiem" wyliczyli, że każdy obywatel eurosojuza traci na jego istnieniu, między innymi poprzez wyższe ceny, aż 2460 euro rocznie. Oznacza to gigantyczną kwotę 1219 mld euro rocznie, czyli około 10 proc. PKB tzw. Unii Europejskiej! W jaki sposób została ona wyliczona?

Autorzy podają:

  1. Koszty związane z wypełnianiem przez przedsiębiorstwa unijnych regulacji – 600 mld euro

  2. Koszty przedsiębiorstw związane z administrowaniem unijnych regulacji – 300 mld euro

  3. Defraudacje VAT-u, ceł i innych podatków – 100 mld euro

  4. Wysokie ceny produktów spożywczych – 50 mld euro

  5. Urzędnicy w krajach członkowskich egzekwujący unijne normy – 35 mld euro

  6. Unijne koszty administracyjne – 7 mld euro

  7. Pozostałe unijne wydatki – 127 mld euro

A 100-tysięczna (jak wyliczyli autorzy książki) armia eurobiurokratów domaga się coraz więcej z kieszeni podatników.

Tomasz Cukiernik www.Prawica.net


Dodaj Komentarz