Tagi:                                    

Afera czy mistyfikacja!

Widziałem kapłana poruszonego. Poruszonego dogłębnie. Oskarżenie o zdradę jest dla księdza oskarżeniem tak poważnym, że stawia pod znakiem zapytania szczerość intencji i całość posługi niemłodego już przecież kapłana. Po tej długiej rozmowie w donosy świadome i preparowane świadomie bardzo trudno by mi było uwierzyć. 27 kwietnia Ojciec Hejmo siedział już w samolocie do Polski. "Leciałem do Warszawy, bo przyjaciele mnie umówili z Zarządem IPNu, że mnie przyjmą i będę rozmawiał. I to miało być przed ogłoszeniem jeszcze. I jak dowiedziałem się, że ogłoszenie nastąpiło, wycofałem się, żeby nie robić sensacji". Taki był początek rozgrywającego się na oczach całej Polski dramatu o. Konrada Hejmo. Bo dominikanin nigdzie się nie zaszył. Wrócił do siebie. Do Ośrodka dla Pielgrzymów Polskich "Corda Cordi" na Monte Verde, gdzie już w kilka godzin później polskie i włoskie media rozpoczęły oblężenie. Pierwsze telefony zaczął odbierać tego samego dnia. Wieczorem kilka razy wychodził przed Dom, by złożyć krótkie oświadczenia po polsku i po włosku. Następnego dnia zaczął przyjmować dziennikarzy. Najdłużej, ponad pół godziny, rozmawiał z księdzem Józefem Polakiem, szefem polskiej sekcji Radia Watykańskiego, który powiedział mi: "Widziałem kapłana poruszonego. Poruszonego dogłębnie.

Oskarżenie o zdradę jest dla księdza oskarżeniem tak poważnym, że stawia pod znakiem zapytania szczerość intencji i całość posługi niemłodego już przecież kapłana. Po tej długiej rozmowie w donosy świadome i preparowane świadomie bardzo trudno by mi było uwierzyć".

Ojciec Hejmo przybył do Rzymu w 1979 roku. Został wicedyrektorem Delegatury Biura Prasowego Episkopatu Polski. Nazwa brzmi dumnie, ale za nią kryją się skromne obowiązki sporządzania raportów z tego, co włoskie media mówią i piszą o Kościele w Polsce i o rozpoczętym rok wcześniej pontyfikacie Jana Pawła II. W dodatku bez wynagrodzenia. "Wyszyński zawsze się interesował tym, co mówią o Polakach, polskim Kościele na Zachodzie" - powie o. Hejmo.

Miało być inaczej. "Kardynał Wyszyński i arcybiskup Dąbrowski wydumali sobie, żeby mnie posłać do pracy w Radio Watykańskim, bo to oni mnie tutaj przysłali". W Radio Watykańskim mało kto pamięta te czasy. Niektórzy jednak przypominają sobie, że ówczesny szef polskiej sekcji, jezuita Stefan Filipowicz, się wściekł: "To nie jest radio biskupów!". I tak ojciec Hejmo został na lodzie. Otworzył przewód doktorski na papieskim uniwersytecie Angelicum, ale nie szło o pracę naukową, do której zdaje się 45-letni już wtedy były duszpasterz akademicki w Pozaniu i Gdańsku nigdy nie miał zamiłowania. Chodziło o to, że jako student mógł liczyć na bezpłatne watykańskie locum. Równocześnie Episkopat Polski wynalazł mu ad hoc awaryjne

zajęcie: przegląd włoskiej prasy. Ojciec Hejmo twierdzi, że właśnie wtedy rozpoczęło się nieszczęście. Jacyś polscy księża podesłali mu tajemniczego pana M., uchodźcę z Polski mieszkającego w Kolonii i rzekomo doradcę Episkopatu Niemiec, "który interesował się tym samym, co ja". Pan M.

kopiował materiały sporządzone przez Hejmo, nagrywał wszelkie rozmowy i dyskusje prowadzone w szerszym gronie, "bo mówił, że ma krótką pamięć".

Zdaniem o. Hejmo to wszystko, jak mu się wydaje, poprzez Stasi, trafiło do SB i złożyło się na ogromną teczkę w IPN. Ojciec Hejmo szybko nabrał podejrzeń, bo "ten człowiek, jak sobie trochę wypił, bo pił ponad miarę, to czasem trochę się chwalił. Że zna tego albo tamtego polskiego generała.

Dlatego w miarę upływu 1980 roku zacząłem być oszczędny. Nie dawałem mu już tak swoich gotowych materiałów". Czy brał za nie pieniądze? "M. uchodził za hojnego. To od księży wiedziałem. I dlatego ten ksiądz, poczciwy, może też nieświadomy, właśnie tego, ponieważ wiedział, że jestem studentem, nie mam żadnych pieniędzy, więc on tam kiedyś tak mówił, tak żartobliwie: no, nie dajcie mu zginąć. I dlatego jak brał materiały, to potem ten ksiądz mi czasem dawał pieniądze. Ja tam nie wiedziałem skąd. Księża mi tu nieraz pomagali, łącznie ze świętej pamięci księdzem prałatem Michalskim". Ktoś sobie właśnie przypomniał, że wtedy przez pewien czas o. Hejmo jeździł samochodem na niemieckich rejestracjach.

Po czterech latach sporządzania raportów, w 1984 roku, o. Hejmo dostał pracę, która do 27 kwietnia była jego żywiołem; pracę którą żył, w której się całkowicie spełniał i genialnie sprawdzał. Został dyrektorem Ośrodka "Corda Cordi" - watykańskim opiekunem polskich pielgrzymów. Od tego czasu datują się regularne, bardzo częste, choć na pewno nie bardzo bliskie kontakty z papieskim sekretarzem Stanisławem Dziwiszem i oczywiście samym papieżem. Ojciec Hejmo stał się w jednej chwili tym, który decydował w przypadku "pielgrzymów-szaraczków", kogo dopuścić przed papieskie oblicze, komu i jakiej grupie "załatwić" prywatną audiencję, chwilę rozmowy. Był pierwszym, bardzo ważnym filtrem, choć ostatnie słowo należało do Stanisława Dziwisza. Naturalnie decyzje o najważniejszych spotkaniach papieża z przyjaciółmi, osobami z polskiego świecznika, zapadały ponad głową o. Hejmo.

Choć mógł wiele - choćby kogoś polecić szczególnej uwadze, zamienić "baciamano" w prywatna audiencję. Ale o. Hejmo starał się wszystkim przychylić nieba. O "swoich" pielgrzymów toczył heroiczne boje ze Stanisławem Dziwiszem i najczęściej wygrywał. Przy tym w kontaktach ze "swoimi" pielgrzymami nie był wyniosły. Przeciwnie. Był raczej bratem-łatą.

Niesłychanie otwarty, gadatliwy, zawsze gotów opowiedzieć jakąś papieską anegdotę. Rozmawiał z każdym. Polscy pielgrzymi za to go po prostu uwielbiali. Z pielgrzymkowych wspomnień bije jedna wielka wdzięczność. I duma, że tak ważny człowiek, "bliski przyjaciel papieża", dopuszczał ich do tak niesłychanej konfidencji. To po części za sprawą o. Hejmo audiencje generalne i prywatne przemieniały się w polski festiwal chórów, zespołów folklorystycznych i orkiestr wszelkiej maści. To za sprawą o. Hejmo w magazynach papieskich znalazły się dzieła sztuki, które tłumaczyć może jedynie czystość intencji autorów. Dla nas, polskich dziennikarzy, o.Hejmo był nieocenionym wprost źródłem informacji. Często kołem ratunkowym. Gdy w Watykanie nikt nie chciał puścić pary z ust, a nasi szefowie domagali się koniecznie jakiegoś głosu zza Spiżowej Bramy, zawsze można było liczyć na o.Hejmo. Naturalnie nie rozważaliśmy z nim teologicznych zawiłości. Ale te nigdy specjalnie nie interesowały polskich mediów. Ploteczki - owszem. A o. Hejmo zawsze był gotów sypnąć anegdotą, powiedzieć, co u papieża, w jakiej jest formie, co powiedział i co myśli. Nie zawsze mieliśmy czyste sumienie. Dobrze wiedzieliśmy, że o. Hejmo nie pracuje w Kurii, że w pewnych sprawach po prostu nie może być głosem miarodajnym, że niektóre opowieści wyglądają na mocno koloryzowane. Traktowaliśmy o. Hejmo z wielka sympatią. Czasem, trzeba to przyznać, z lekceważeniem: że niezbyt intelektualny, że trochę kaleczy język (i polski i włoski), że patronuje "Zbójnickiemu" pod papieskim oknem. Ale wobec zasznurowanych ust hierarchów, nie mówiąc już o zawsze milczącym watykańskim rzeczniku, trochę z musu, a trochę z wygody, wykreowaliśmy o.

Hejmo na gwiazdę medialną. Mówił on, a właściwie gadał, bez przerwy. Można podejrzewać, że czasem nie zdając sobie z tego sprawy, wprawiał w zakłopotanie samego papieża czy sekretarza stanu kard. Sodano. W 1993 roku, gdy lewica wygrała wybory, wypalił: "Papież jest rozgoryczony. Powiedział, że już nie będzie wygłaszał do Polaków ogólnych przemówień na audiencjach

prywatnych: dość się już nagadałem, i tak niewiele z tego pojęli, w takim razie nie będę mówił". A o. Hejmo mógł mówić co chciał, bo nie pracował w Kurii i Stolica Apostolska wtedy jak i teraz formalnie nie ma obowiązku zabierać w jego sprawie głosu. Dla Watykanu to osoba prywatna i problem polskiego episkopatu. Gdy papież w lutym wylądował w klinice Gemelli, o. Hejmo stał się megagwiazdą medialną światowego formatu. Nie dość, że co chwila pod kliniką pojawiał się w okienku polskich telewizorów, gdzie po prawdzie opowiadał różne i nierzadko sprzeczne rzeczy, zaczął seryjnie występować we włoskiej telewizji RAI, a potem już wszędzie: w NBC, BBC, CNN. O. Hejmo robił wrażenie: postawny, z lwią grzywą srebrnych włosów, w białym habicie, z sercem na dłoni. Zawsze miał, może nie do końca wiarygodne, ale za to najświeższe wiadomości o samopoczuciu papieża. Inni milczeli. I chyba wtedy światowe media, by przydać temu wszystkiemu wiarygodności, ochrzciły go:

"bliski przyjaciel JPII". Poza tym mediom wydawało się, że w Rzymie osoba w habicie, zwłaszcza tak efektowym jak biały o. Hejmo, czy sutannie, w dodatku Polak, musi posiadać jakieś superekstra tajne informacje. Towarzysząca o. Hejmo cepeliada dopełniała dzieła, a wszystko składało się na obrazek, przed którym telewizje całego świata padły na kolana. Może dlatego teraz o o. Hejmo tak głośno. Naturalnie informacja o "szpiegu w najbliższym otoczeniu papieża" to bardzo łakomy kąsek. Gdy sprawa wybuchła, zadzwonił do mnie prowadzący na żywo audycję BBC World Service "Europe Today". Bardzo się podekscytował słysząc, że znam o. Hejmę, że właśnie z nim rozmawiałem. Ale potem, gdy już na antenie opowiadałem, że nie miał raczej dostępu do watykańskich tajemnic, że trudno mi potwierdzić informacje o spisku, napięcie spadło do zera. Usłyszałem: "Thank you, Peter" i klik. Włoska prasa na rewelacje IPN zareagowała natychmiast i szeroko, choć z pewną rezerwą. Tytuły o tym, że przyjaciel donosił na papieża, ujęto w cudzysłów. Watykaniści podchodzą do sprawy w nieco szerszej perspektywie. Przypominają, że wtedy wokół Watykanu zawsze kręciło się wielu komunistycznych agentów. Powołują się na wypowiedzi szefa NRDowskiego wywiadu Marcusa Wolfa i rewelacje przekazane przez zbiegłego sowieckiego agenta Mitrochina. Polskie środowisko w Rzymie zareagowało z ogromnym zdumieniem. Natychmiast zadzwoniła do mnie leciwa hrabina Dzieduszycka tłumacząc, że to wszystko zemsta bolszewików. My, polscy dziennikarze w Rzymie, nie możemy, a może nie chcemy uwierzyć, że ten lubiany przez nas, sympatyczny i dość prosty człowiek mógł świadomie donosić na papieża, spotykać się z PRLowskimi agentami, sporządzać raporty i brać za to pieniądze. Łatwiej nam uwierzyć, że został jakoś wmanewrowany, może z naiwności, że jest nieświadomą ofiarą własnego gadulstwa. Pewnie podświadomie bardzo chcielibyśmy, żeby wszystko okazało się jakimś gigantycznym spiskiem. Jednak o. Hejmo każdym słowem, a właściwie niekotrolowanym strumieniem świadomości człowieka, którego świat nagle runął, tę wiarę i nadzieję w nas osłabia. Jest i w nas wiele zapiekłej goryczy i złości. Kolega-dziennikarz powiedział mi: "Jeśli to prawda, to dlaczego szarpią tylko jego? Ci, którzy współtworzyli ten system, którzy może haniebnym szantażem zmusili zakonnika do współpracy, pozostaną na pewno całkowicie bezkarni i teraz śmieją się w kułak". No a poza tym, jeśli rzeczywiście o. Hejmo był największym i najcenniejszym agentem komunistycznych służb w pobliżu papieża, to były to po prostu służby wyjątkowo nędzne.

Tak czy inaczej, w Rzymie, cokolwiek jest w teczce o. Hejmo, pozostanie on na zawsze ofiarą, a nie haniebnym zdrajcą.

*W przygotowaniu tego tekstu nieocenioną pomocą okazał się długi, wyczerpujący wywiad, który szef polskiej sekcji Radia Watykańskiego ksiądz Józef Polak 28 kwietnia przeprowadził z o. Hejmo. Chciałbym tą drogą jeszcze raz podziękować za natychmiastowe udostępnienie nagrania, jeszcze przed emisją.


Dodaj Komentarz